Prowadzi nas dziki pies

W drodze nad morze mój najstarszy syn był pilotem. Ściślej: udawał. Na mapie jeszcze się nie zna, ale uwielbia mówić: „Zjedź z ronda drugim zjazdem”, „Trzymaj się prawej” itp. W końcu powiedzieliśmy mu: „Janek, ale z Ciebie świetny dżi-pi-es”. A z tyłu rozległ się zazdrosny głos młodszego brata: „Ja też jestem dziki pies!”.

No to teraz mam w samochodzie troje dzieci i psa 😉 Dzikiego psa. A może nawet dwa psy.

Po dżentelmeńsku

Taką rozmowę odbyłam ostatnio z moimi synami.

– Chłopcy, dobrze wyglądam? Mogę w tym iść do pracy?

(Sześciolatek, po mocno krytycznym spojrzeniu) -Nooo. A nie możesz założyć takiej spódnicy… no wiesz, w kwiatki?

(Czterolatek, pocieszająco) – Mamo, nie przejmuj się. Masz ładne… (cisza przedłuża się niepokojąco) oczy.

Słoń a sprawa metafory

Nie od dziś wiadomo, że metafora może być bronią. Metafora używana jako narzędzie retoryczne ustanawia zależności, które nie tak łatwo jest podważyć. Metaforę obala się zwykle inną metaforą. Oto przykład przywieziony z wakacji.

 Szliśmy sobie z moim synem przez las. Nagle Młody przewrócił się na korzeniu. Skomentował to tak, że to był „zły korzeń”. Początkowo nie wiedziałam, co miał na myśli, ale w następnym zdaniu pojawiło się wyjaśnienie: „Korzeń jest zły, bo tak powiedział Pan Jezus”. Osłupiałam. Co to za wizje mistyczne moje dziecko snuje? Po chwili dotarło do mnie, że „Pan Jezus” to oczywiście ksiądz z kościoła, w którym byliśmy kilka dni wcześniej (metonimia, czyż nie?), i że rzeczywiście mówił o korzeniu. Wprawdzie moje dziecko zdawało się wtedy kompletnie nie słuchać kazania („Mamo, kiedy będzie koniec?”), ale słowa kluczowe musiały mu się w jakiś sposób utrwalić w pamięci.

 Słowem kluczowym kazania był zaś właśnie „korzeń”. Kaznodzieja twierdził mianowicie, że – jak wiadomo – z każdego korzenia wyrasta określone drzewo, a ze złego korzenia dobre drzewo na pewno nie wyrośnie. Zły korzeń to to, co złe w człowieku, to zło zakorzenione głęboko w jego duszy – zło, z którego nic dobrego wyrosnąć nie może. Ten korzeń trzeba z siebie wyrwać.

Wizja człowieka, jaką roztoczył przed słuchaczami tenże ksiądz, była mocno pesymistyczna. A w mojej głowie dźwięczały wtedy słowa: „Jesteście wszczepieni w Chrystusa”. Każdy, kto choć trochę wie o drzewach, może łatwo podważyć metaforę, którą posłużył się kaznodzieja. Drzewo jednego gatunku da się przecież zaszczepić na drzewie innego gatunku. Wierzący, jak mówi Ewangelia, są latoroślami winnego krzewu, którym jest sam Chrystus, i mogą przynosić dobry owoc właśnie dzięki temu złączeniu z „dobrym korzeniem”, choć sami są skażeni grzechem (por. J 15, 5). Tak pisał o tym św. Paweł w Liście do Rzymian:

 Jeżeli bowiem zaczyn jest święty, to i ciasto; jeżeli korzeń jest święty, to i gałęzie.

Jeżeli zaś niektóre gałęzie zostały odcięte, a na ich miejsce zostałeś wszczepiony ty, który byłeś dziczką oliwną, i razem [z innymi gałęziami] z tym samym korzeniem złączony na równi z nimi czerpałeś soki oliwne, to nie wynoś się ponad te gałęzie. A jeżeli się wynosisz, [pamiętaj, że] nie ty podtrzymujesz korzeń, ale korzeń ciebie.
Powiesz może: Gałęzie odcięto, abym ja mógł być wszczepiony. Słusznie. Odcięto je na skutek ich niewiary, ty zaś trzymasz się dzięki wierze. Przeto się nie pysznij, ale trwaj w bojaźni! Jeżeli bowiem nie oszczędził Bóg gałęzi naturalnych, może też nie oszczędzić i ciebie. Przyjrzyj się więc dobroci i surowości Bożej. Surowość [okazuje się] wobec tych, co upadli, a dobroć Boża wobec ciebie, jeśli tylko wytrwasz w [kręgu] tej dobroci; w przeciwnym razie i ty będziesz wycięty. A i oni, jeżeli nie będą trwać w niewierze, zostaną wszczepieni. Bo Bóg ma moc wszczepić ich ponownie. Albowiem jeżeli ty zostałeś odcięty od naturalnej dla ciebie dziczki oliwnej i przeciw naturze wszczepiony zostałeś w oliwkę szlachetną, o ileż łatwiej mogą być wszczepieni w swoją własną oliwkę ci, którzy do niej należą z natury.

(Rz 11. 16-24, Biblia Tysiąclecia za: biblia.deon.pl, wyróżnienia moje – M.F.)

 Dlaczego metafora, która pojawiła się w kazaniu, wydała mi się niebezpieczna? Była – jak to metafora – obrazowa, ale uprościła opisywany problem do tego stopnia, że kazanie stało się w jakimś stopniu niezgodne (przynajmniej w moim poczuciu) z przekazem ewangelicznym. A jeśli ktoś chciałby podjąć dyskusję z kaznodzieją, to nieuchronne jest, że dyskusja ta stałaby się sporem na metafory. Przypomina mi to przykrywanie słonia kołderką. Dyskutujący przeciągają kołderkę, a słoń (zwierzę pokaźnych rozmiarów) wychyla się spod niej a to z jednej, a to z drugiej strony. Raz oglądamy ogon słonia, raz jego trąbę, a efekt jest taki, że ani słonia nie widzimy w całości, ani też całego nie możemy przykryć naszą rozciąganą na wszystkie strony pojęciową kołderką. To dopiero metafora! 😉 Obrazek

Flaneryzm raz jeszcze

Obrazek

Gustave Caillebotte. Paris Street, Rainy Day, 1877. (za: Wikipedia)

„Tygodnik Powszechny” pisze ostatnio o flaneryzmie. Najpierw pojawiło się to słowo w artykule Beaty Chomątowskiej:

Bo jeśli ktoś wierzy, że o jakości miejskiego życia, oprócz aspektów tak oczywistych jak bezpieczeństwo, dostępność podstawowych usług czy stan środowiska, decyduje też w miarę gęste rozmieszczenie na mapie lokali, w których można przysiąść w przerwie flanerowania, a samo flanerowanie (czy to słowo ma w ogóle polskojęzyczny odpowiednik?), czyli włóczenie się od punktu do punktu i gapienie na okolicę, uzna za czynność nieodłącznie związaną z przebywaniem w mieście, to egzystencja w miejscu ich pozbawionym będzie dlań zwyczajnie jałowa. (źródło: TP nr 17-18 (3329-30), 28 IV – 5 V 2013)

Hm, definicja flanerowania nie brzmi tu zachęcająco. Pewnie autorka chciała się pobawić ironią: artykuł zaczyna się od apostrofy do knajp, a przepaść między cywilizowanym Krakowem a dopiero cywilizującą się Warszawą jest nie do zasypania. W dalszej części jest i flaneur:

Sęk w tym, że choć atrakcyjnych dla flaneura lokali, powstających w skupiskach na zasadzie podobnej technologicznym klastrom, jest coraz więcej, wiele z nich znika. (źródło: TP nr 17-18 (3329-30), 28 IV – 5 V 2013)

Do artykułu Chomątowskiej nawiązał niedawno Paweł Bravo (TP nr 21 (3333), 26 V 2013 – artykuł niedostępny w sieci), proponując, aby przyjąć zaadaptowaną wersję flaner.

sloica-2

Autor: A. Znosko, http://znosko.pl/?p=1775

À propos Warszawy: jeden z moich studentów podrzucił mi ostatnio rzeczownik słoica. Nie mamy litości dla tego biednego miasta…

O delimitacji

Na ostatnich zajęciach z fonologii uraczyłam studentów przykładem z książki Liliany Madelskiej „Bliźniacze słowa”. Mieli mianowicie wskazać, jakie problemy ma obcokrajowiec, który w taki sposób zaczyna śpiewać polski hymn: „Jeszcze Polska nie skinęła, póki myszy jemy”. Zadanie proste – kłopoty z delimitacją wyrażeń i realizacją dźwięczności. Swoją drogą, przykład jest chyba mało naturalny.

Moje rodzone dziecko zaprezentowało coś lepszego. Chodzi toto po domu i śpiewa: „Nie mogę, mamusiu, nie mogę” – i tak w kółko. Pieśni nie znam, więc zapytałam panie w żłobku, cóż takiego wtłaczają dziecinie do głowy i jaka złowroga ideologia za tym stoi. Okazało się, że oryginał brzmiał: „Pomogę mamusi, niech odpocznie sobie”. Słuch to moje dziecko ma – jak to facet – wybiórczy.

Dzieci językoznawcy

Dzieci językoznawcy łatwo w życiu nie mają. Już w kolebce stają się obiektem badań swoich rodziców.

Pamiętam, jak mój starszy syn po raz pierwszy skojarzył obrazek z nazwą – fantastyczne doświadczenie. Pamiętam, jaki miał problem z wyróżnieniem kategorii: czy wiewiórka to kot, czy może jednak coś osobnego? A teraz zachwyca mnie formami fleksyjnymi. Oto próbka:

Jaś do brata: Nie możesz tego bierzyć!

 

Mama do Jasia: Nie możesz przecież ciąć podłogi. Jaś: Nie ciąnę.

 

Jaś przed wyjściem do przedszkola: Dzisiaj wziądę lokomotywę.

Google i pampersy

Gazeta Wyborcza” donosi, że Google zaprotestował przeciwko próbie wpisania do szwedzkiego słownika słowa ogooglebar ‚niewygooglowalne’. Google chce w ten sposób chronić swoją markę – utrzymać status nazwy własnej, jednostkowej. Prawnicy twierdzą, że dla firmy niebezpieczne jest, kiedy jej nazwa zaczyna się kojarzyć nie z konkretnym obiektem, ale z pewnym typem produktów. Przykłady podane w artykule to pol. adidasy oraz ang. elevator  (od Otis Elevator Company) i zipper (pochodzenie tej nazwy jest tak zawiłe, że dziennikarz nie odważył się na jego pełną rekonstrukcję). Do tego typu nazw należą także pampersy, tokaj, szampan, gilotyna i wiele innych tzw. eponimów.

Ciekawe, że tak wiele terminów naukowych (szczególnie w naukach ścisłych) utworzono od nazw własnych i jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Ba, o to właśnie chodzi, żeby zapisać swoje nazwisko na kartach historii nauki! Mamy więc np. ampery, herce, brzytwę Ockhama i pasteryzację.

Pewnie nadal będziemy googlować (może lepiej niż googlać?), żeby coś lub kogoś wygooglać, z czasem przyswoimy ten wyraz także ortograficznie i zaczniemy raczej guglować. To słowo zresztą chyba zadomowiło się w wielu językach.A firmie Google na pociechę zostanie mała adnotacja etymologiczna w przyszłych słownikach polszczyzny.

O czym to będzie?

Kiedy tylko zarejestrowałam nowe konto, WordPress natychmiast chciał wiedzieć, po co mi ta strona i co zamierzam na niej wypisywać. Wypada się zatem wytłumaczyć.

Moja rodzina od zawsze śmieje się ze mnie, że jestem uzależniona od czytania. Czytam wszystko, co się da: poważne i mniej poważne książki, gazety i czasopisma, ogłoszenia na słupach, instrukcje obsługi… Tak, ktoś jednak czyta instrukcje! Czytaniu tego rodzaju tekstów „użytkowych” towarzyszy z reguły śmiech, płacz lub zgrzytanie zębami.

Czytam teksty, słucham różnych wypowiedzi. Obserwuję język. Ten blog ma być podręcznym notatnikiem, w którym będę zapisywać ciekawe wyrażenia, słowa, które z jakiegoś względu zwrócą moją uwagę.